Uszyte przeze mnie rzeczy często opuszczają nasze domostwo i rozchodzą się po świecie, głównie w celach prezentowych - a to święta, a to urodziny, a to odwiedziny. Często jest tak, że pomysł na uszycie czegoś chodzi mi po głowie, ale nie mogę się za to zabrać i takie okazje mnie motywują. Tak było też z pierwszym fartuchem kuchennym - okazja się nadarzyła i pewna rodzinna mistrzyni tortów dostała fartuch, kuchenne łapki i czapę kucharską. A potem zachciało mi się więcej fartuszków. Powstał więc prosty, w stonowanym, angielskim stylu:
Później zachciało mi się fartuszka z falbanką. W niebieskich odcieniach. I... cóż, to była jedna z większych porażek w tym temacie :) Tak wyszło:
Ale! postanowiłam nauczyć się na błędach - zwęziłam falbanę, opracowałam lepszy system przyszywania paska, dodałam zakładki i wróciłam do mojej angielskiej zasłonki. I chyba wyszło, nawet łapki kuchenne powstały. A teraz komplet wyczekuje chętnego na przygarnięcie :)
Borówce mej też uszyłam komplet kuchenny (czapa plus fartuch) w urocze babeczki, który bierze udział we wszystkich kulinarnych przygodach, przez co jest już dość sfatygowany i mało fotogeniczny. Sama oczywiście korzystam z pożyczonego kiedyś od babci, pamiętającego czasy PRL-u fartucha z cudnego polyestru... Cóż, być może przygarnę tymczasowo tę niebieską porażkę i z dumą będę w niej lepić pierogi ;)